s
Unia Europejska
Górale Pienińscy

Górale Pienińscy

Flisactwo

Zanim spływ Dunajcem stał się popularną atrakcją turystyczną Pienin, rzeka stanowiła naturalną drogę wodną wykorzystywaną do transportu drewna. Jak podaje historyk Krzysztof Koper, pierwsze wzmianki dotyczące spławu drewna na Dunajcu pochodzą z XVI w. Eksportowano głównie drewno opałowe oraz budulcowe przeznaczone do budowy statków, a także węgiel drzewny, smołę, klepki, suszone owoce i zboże. Pierwotnie spław organizowali miejscowi właściciele ziemscy i dzierżawcy (tzw. faktorzy). Później (przed I wojną światową oraz w okresie międzywojennym) trudnili się tym handlarze żydowskiego pochodzenia.

Początkowo wśród flisaków nie było żadnego zróżnicowania hierarchicznego, dopiero w okresie międzywojennym wprowadzono podział na dwie grupy: flisaków posiadających patent retmański (retman, to samodzielny kierownik tratwy); i tych, którzy go nie mieli. Patent był dokumentem potwierdzającym odpowiednio długi staż pracy oraz umiejętności związane z kierowaniem tratwą. Ponadto retmani odpowiedzialni byli za kontakty z kupcami, zakup i przygotowanie drewna do spławu oraz odsprzedanie go w miejscu docelowym. By uzyskać patent i tytuł retmana, należało posiadać pisemnie poświadczoną rekomendację trzech doświadczonych flisaków, odbyć staż spływając z ładunkiem przez 6–7 sezonów oraz zdać egzamin praktyczny polegający na przepłynięciu fragmentu trasy pod kontrolą egzaminatora wyznaczonego przez Zarząd Wodny w Tarnowie.

Tratwy budowano z bali przeznaczonych do spławu. Pracę rozpoczynano zimą od pozyskania surowca w lesie. Ścięte drzewa okorowywano na miejscu i ryzami (drewnianymi rynnami, zwanymi także spuszczalnicami) transportowano w dół do koryta zamarzniętej rzeki. Następnie drewno przewożono po lodzie do tzw. bindugi, czyli składu. Na bindudze obliczano ilość dostarczonego surowca, układano go w odpowiednie stosy i przechowywano aż do wiosennych roztopów. Następnie formowano z niego tratwy i spławiano. Na terenie Pienin bindugi znajdowały się w kilku miejscach, m.in. w Czorsztynie, Krościenku, Maniowach, Niedzicy, Sromowcach, Szczawnicy Niżnej, Tylmanowej oraz Zabrzeży. Najdłużej, bo do 1973 r., funkcjonowała binduga na Piaskach w Krościenku.

Tratwy zbijano w przeciągu jednego dnia. Odbywało się to zazwyczaj tuż przed wyruszeniem w trasę, tak, by gotowa do spławienia tratwa nie zajmowała miejsca na składzie. Zbijano ją w momencie, gdy poziom wody w rzece był odpowiednio wysoki. Flisacy rozróżniali tak zwaną mocną i średnią wodę, z których ta pierwsza charakteryzowała się większą wypornością. Mocna woda pojawiała się na Dunajcu w trakcie wiosennych roztopów śniegu w Tatrach (tzw. tatrzanka) oraz późną jesienią, w październiku i listopadzie (listopadnica lub Michałówka). Średnia woda płynęła w czerwcu, czyli w miesiącu, w którym występowały gwałtowne ulewy, zwane jakubówkami lub świętojankami. Pomiędzy tymi dwoma okresami spław drewna, ze względu na zbyt niski stan wody, był praktycznie niemożliwy.

Zbijanie tratwy rozpoczynano od wyselekcjonowania belek, zrzucenia ich do wody, odpowiedniego ułożenia oraz zbicia w tzw. tafle. Tratwy budowano w trzech rodzajach:

1) byki (byczki), czyli tratwy ciężkie, pojedyncze, złożone z jednej tafli. Na nich transportowano długie (do 22 m) świerki i jodły oraz bukowe kloce oraz mniejsze kawałki drewna, w tym zwłaszcza „papierówkę” i deski;

2) spinki, czyli zespoły dwóch złączonych ze sobą tafli, zwane również gleniami, zbudowane były z ok. 12-metrowych lub krótszych bali drewna;

3). pciki, czyli małe, składające się z kilku sztuk drewna tratewki, służące do transportowania surowca z jednego brzegu rzeki na drugi lub na niewielkich odległościach. Do kierowania tratwą służył ster zwany pojazdą, dla wygody flisaków na tratwie konstruowane jatkę, czyli osłonięte miejsce, wyłożone kamieniami i gliną, gdzie można było rozpalić ognisko, ogrzać się oraz ugotować strawę.

Częste i gwałtowne zmiany poziomu wody, jej nagłe spadki w górnym biegu Dunajca oraz usłane kamieniami dno powodowały, że praca flisaka uchodziła za ciężki i ryzykowny zawód. Liczne zakola rzeki, mielizny oraz progi stwarzały zagrożenie wymuszające ciągłą koncentrację i aktywność załogi. Wpłynięcie na ogromnych rozmiarów głazy (tzw. głazy samorodne), których szczególnie dużo znajdowało się w okolicach Tylmanowej i Zabrzeży skutkowało zatrzymaniem tratwy, a niekiedy nawet jej uszkodzeniem. Aby kontynuować spław, flisacy wchodzili do wody i starali się podważyć tratwę drewnianymi kulikami, by zepchnąć ją na główny nurt. Bezpieczne przepłynięcie wiru wodnego wymagało od retmana niezwykłych umiejętności w kierowaniu tratwą, w przeciwnym wypadku flisak mógł zostać zrzucony do wody, co nierzadko kończyło się poważnymi obrażeniami ciała, a nawet utonięciem. Oprócz przeszkód naturalnych, flisacy napotykali po drodze również i te skonstruowane przez człowieka – mosty oraz budowane z kamieni jazy i tamy. Najechanie na którąkolwiek z wymienionych przeszkód i zatrzymanie tratwy zmuszało flisaków do czekania na pomoc ze strony towarzyszy płynących na kolejnych tratwach. Był to jeden z powodów, dla których starano się tak organizować spław, by tworzyć kawalkadę 5–6 tratw, płynących w odpowiednich odstępach czasowych, jedna po drugiej.

Z nastaniem nocy flisacy zatrzymywali się na postój w miejscu, do którego akurat udało się im dopłynąć. Ze względu na dość krótki czas trwania całej przeprawy nocowano na brzegu pod gołym niebem przy ognisku lub w prowizorycznych, skleconych na poczekaniu budach.

Spław drewna realizowano na trasach o różnej długości, dopływając głównie w okolice Tarnowa oraz Ujścia Jezuickiego, gdzie Dunajec wpada do Wisły i gdzie ładunek przejmowali inni przewoźnicy lub kupcy. Pływano także na spływy dłuższe, trwające nawet dwa tygodnie, docierając do Korczyna, Szczucina i Winiar. W okresie międzywojennym spław drewna nadal był realizowany, ale na coraz mniejszą skalę, co związane było z wykupem lasów pod przyszły park narodowy w Pieninach.

Po dopłynięciu do miejsca docelowego dokonywano sprzedaży tratwy wraz z ładunkiem, po czym wracano do domu piechotą, a w późniejszych latach autobusem PKS. Zarobek flisaka na przełomie XIX i XX w. wynosił 3 zł dziennie (równowartość ok. 1/3 worka mąki). Po II wojnie światowej flisacy zostali zatrudnieni przez Państwowe Przedsiębiorstwo o nazwie Polska Agencja Eksportu Drewna (PAGED), które ujednoliciło zarobki oraz uzależniło je od wypracowanych godzin (w przypadku pracowników zatrudnionych na stałe) lub od m³ spławionego drewna (w przypadku flisaków sezonowych). Za jeden m³ drewna spławionego do Marcinkowic flisak otrzymywał 14 zł, przy standardowej tratwie liczącej ok. 40 m³ drewna zarabiał ok. 280 zł za jeden spływ. W latach 40. XX w. dotychczasowe warunki spławu uległy zmianie ze względu na  powstanie Zalewu Rożnowskiego. Flisacy po dotarciu do jeziora wpływali na jego wody, a następnie przepływali zbiornik dobijając do brzegu w okolicach zapory. Tam tratwy musiały być rozmontowane, przewiezione wynajętymi wozami poniżej tamy i ponownie zbite, co znacznie podnosiło koszty transportu. Powstanie zapory wodnej w Rożnowie spowodowało, że w kolejnych latach stacja końcowa spławu ustanowiona została przed wodami jeziora, w miejscowości Marcinkowice. Ostatnie tratwy z drewnem spotkać można było na Dunajcu w latach 70. XX w. Spośród wszystkich wymienionych składów najdłużej funkcjonowała prowadzona przez PAGED binduga na Piaskach w Krościenku. W kolejnych latach przewóz drewna organizowano transportem samochodowym.

Wśród flisaków istniało wiele przesądów dotyczących spławu. Jednym z nich było przekonanie, że nie należy wbijać w tratwę siekiery skierowanej styliskiem do tyłu. Złamanie tej zasady powodowało, że tratwa płynęła wolniej niż inne, gdyż za wbitą siekierę łapał diabeł. Wierzono również, że nagłe nadejście kobiety (baby) podczas montowana tratwy przynosi pecha, podobnie jak przypadkowe zabranie w trasę cudzego sprzętu oraz wypływanie w drogę w księżycową noc.

Równolegle do spławu drewna, w XIX wieku na wodach Dunajca pojawiły się tratwy przeznaczone do przewozu ludzi. Pierwsze tego typu eskapady miały podobno miejsce już w 1. połowie XIX w. i były aranżowane przez rodzinę Palocsayów, węgierskich właścicieli zamku „Dunajec” (dzisiaj zamek w Niedzicy). Stałą atrakcją Pienin spływ stał się jednak dopiero za sprawą Józefa Szalaya właściciela Szczawnicy (od 1839 r. do śmierci w 1876 r.), który zauważył potencjał turystyczny spływu i postanowił to wykorzystać. Pierwszy spływ z udziałem kuracjuszy odnotowany został w kronice uzdrowiska w 1831 r. Wśród uczestników budził on ogromne emocje. Egzotyka podróży, trwoga związana z przepływaniem ponad głębinami czy rwącym nurtem, bezpośrednie spotkanie z góralami oraz otaczające piękno gór wzbudzały zachwyt, zapadały głęboko w pamięć, a wspominane przy różnych okazjach stanowiły zachętę dla kolejnych gości uzdrowiska, podróżników i poszukiwaczy przygód.

W trakcie przeprawy strzelano na wiwat z moździerzy i ręcznej broni palnej, słuchając jak echo odbija się od skalnych ścian. Flisacy opowiadali gościom legendy o księżnej Kunegundzie (św. Kindze), a cygańska orkiestra grała węgierskie czardasze. Inną nietypową atrakcją w trakcie spływu były popularne na przełomie XIX i XX w. tzw. „żywe obrazy”, czyli rodzaj pantomimy odgrywanej nad brzegiem rzeki lub statycznych kompozycji tworzonych przez dziewczęta przebrane w stroje inspirowane grecką mitologią, miejscowymi legendami lub scenami z Biblii.

Łodzie, którymi przewożono turystów po Dunajcu (dłubanki, kopanki) składały się z drewnianych, złączonych ze sobą czółen, porównywanych pod względem wyglądu do koryta. Wykonywali je zazwyczaj sami flisacy, używając do ich wyrobu drewna drzew liściastych, najczęściej topoli lub lipy, ale także wierzby, jawora i osiki. Początkowo czółna (cołna) łączono parami, w tzw. „dwójki”, w późniejszym okresie w dużo bardziej stabilne „trójki” i „czwórki”, stosując w tym celu wiklinowe powrozy. Dla ochrony turystów przed kroplami wody przód łodzi, a także szpary pomiędzy czółnami, utykano świerkowymi gałęziami, określając to mszeniem. Dla wygody podróżujących w poprzek tratwy kładziono niewielką descułkę, służącą do siedzenia. Do wyposażenia łodzi należała także spryska (w Sromowcach Wyżnych zwana tycką), czyli długa na ok. 3 m świerkowa żerdka, służąca do kierowania czółnem, a także odpychacka (żerdka długości ok. 8 m), używana podczas holowania łodzi pod prąd. Wyruszając na spływ flisacy zabierali ze sobą także wylewkę, czyli niewielką drewnianą szuflę do wylewania nagromadzonej wody.

Współcześnie budowa łódki jest inna. Ciężkie dłubanki zamieniono na czółna zbijane ze świerkowych desek. Łódź składa się z pięciu czółen długich na ok. 6 m i szerokich na 38–48 cm. Do wyposażenia łodzi doszły trzy drewniane ławki ze składanym oparciem, przeznaczone dla turystów, oraz gretingi, czyli drewniane kratownice kładzione na dnie każdego czółna w celu ochrony nóg pasażerów przed ewentualną wodą. Na pokładzie powinny znajdować się również cztery zapasowe spryski, apteczka oraz trzy rzutki ratownicze. Spływ rozpoczyna się 1 kwietnia, a kończy jesienią 31 października lub później, w zależności od warunków atmosferycznych. W sezonie turystycznym flisacy tradycyjnie spływają codziennie z wyjątkiem dwóch dni świątecznych – Niedzieli Wielkanocnej oraz święta Bożego Ciała.

 

 

Wykorzystana literatura:

Alha [pseud. A. Hammerschlaga], M. Marczak, J. Wiktor, Ilustrowany przewodnik po Pieninach i Szczawnicy, Kraków 1927; S. Baszak, Pieniński klejnot w potrójnej koronie, Kraków 2007; K. Ceklarz, Pieniny. 80 lat działalności PSFP na Dunajcu, Sromowce Wyżne 2014; K. Koper, Krościenko–Grywałd, wspomnienia z Pienin, Nowy Targ 2007, Koper,
Z dziejów Krościenka nad Dunajcem, Nowy Targ 2006; B. Krzan, Klejnot zagubiony
w górach. 700–lecie Krościenka nad Dunajcem
, Krościenko 1988; M. Misińska, Spław drewna w Karpatach i na Podkarpaciu, „Etnografia Polski” 1961, t. 5, Wrocław – Warszawa – Kraków; J. Nyka, Spływ Przełomem Pienińskim, Warszawa – Kraków 1987;  
B. A. Węglarz, Spacerkiem po starej Szczawnicy i Rusi Szlachtowskiej, Pruszków 2001; Badania terenowe autorki, Sromowce Wyżne, Szczawnica, Krościenko 2014.

 

Katarzyna Ceklarz